Karol Loba (1923-2011) w mundurze LWP.
Fragment wspomnień związany z okresem II wojny światowej, za zgodą córki Zdzisławy i synów Jerzego oraz Marka.
W 1937 r., gdy skończyłem szkołę podstawową (7 klas), mając 14 lat, pomagałem Ojcu w pracy. Ojciec mnie zabierał, gdy rozwoził mąkę do Pniew czy Nowego Tomyśla, a także do innych miejscowości. W następnym roku, gdy już miałem 15 lat, pracowałem u gospodarzy w okolicznych wioskach. Nie pamiętam, ile mi płacili, ale chyba 8 zł na miesiąc i 2 cetnary* pyrek za cały rok pobytu na tej służbie. W domu spędziłem zimę, a na wiosnę 1939 r. z bratem Frankiem staraliśmy się o wyjazd do pracy do Niemiec, ale ze względu na napięte stosunki z Niemcami, wyjazdy były wstrzymane. Poszedłem z innymi kolegami prosić zarządcę majątku** Maćkowiaka o przyjęcie do pracy. Zostaliśmy przyjęci, a ja dostałem drugą kategorię, bo skończyłem 16 lat. Miałem zarabiać, o ile pamiętam, ok. 28 zł na miesiąc, a na jesieni trochę ziemniaków oraz po parę funtów*** ziarna i grochu. Jednak z wypłatami było kiepsko, hrabia był biedny i wypłacał jedynie od czasu do czasu zaliczki, a największa to 5 zł. Tak było do wybuchu wojny.
Przygotowania do wojny trwały na długo przed pierwszym września. Obawiano się uderzeń gazowych. Gdzie płoty z desek były szczelne, robiono szczeliny. W końcu nastała mobilizacja. Najstarszy brat Stasiu odszedł na wojnę. Narastała panika i strach przed Niemcami.
Ojciec był w drużynie porządkowej, czyli kierowania ruchem, a posterunek Ojca był koło poczty. Był bardzo aktywny w swoim działaniu. Ja byłem wyznaczony do drużyny alarmowej. Siedzibę mieliśmy u Starzaka w rynku. Była też drużyna obserwacyjna, która miała śledzić naloty. Jednego razu ogłoszono alarm próbny, akurat gdy ja miałem dyżur. Mój kierunek to ulica Pniewska, Lwów, Aleje i alejami do poczty i z powrotem na kwaterę. Miałem trąbę strażacką i rower do dyspozycji (zarekwirowany Niemcowi Polmanowi). On był wysokim mężczyzną i rower miał bardzo wysoki, więc mogłem jechać tylko na ramie. Jak trąbiłem, to musiałem się zatrzymać. Kiedy alarmowałem w pobliżu naszego domu, stojąc przy płocie, to widziałem, jak szwagier Marcin (Dombrowski) wyprowadzał kozy z chlewa i prowadził je na ogródek do sklepu (czyli do piwnicy). Później, gdy tylko była okazja do wspomnień, to zajście zawsze wywoływało dużo śmiechu i żartów. W jaki sposób wciągnął do tej piwnicy dwie kozy i koźlaki, to nie mam pojęcia. Dalej alarmowałem ul. Opalenicką i Lwów. Na Lwowie wyszedł naprzeciwko mnie burmistrz i sprawdzał, czy znam zasady alarmowania i odwoływania alarmów. Burmistrz mieszkał w Alejach, gdzie był kościół ewangelicki. Sprawdzenie to wyszło mi bardzo dobrze, więc mogłem dalej jechać i alarmować. Będąc już na miejscu, na naszym posterunku alarmowym, starszy drużynowy polecił mi znowu jechać i ogłosić odwołanie alarmu. Znów tą samą drogą jechałem i trąbiłem odwołanie alarmu. Będąc po raz drugi koło poczty, żołnierz z Obrony Narodowej zabronił mi trąbić i straszyć ludzi. Faktycznie, ludność nie znała tych sygnałów. Prawdopodobnie alarm zarządził burmistrz, żeby niepostrzeżenie opuścić miasto. Pamiętam, jak miasto po kryjomu opuścili burmistrz i policja. Mieszkańcy Lwówka, przeważnie mężczyźni, zebrali się na rynku koło Mitręgi i wybrali nowego burmistrza. Został nim Mroczkiewicz- właściciel młyna. Po wejściu Niemców został wywieziony do obozu w Dachau i tam zmarł. Rodzinę jego wywieźli do Protektoratu. Po jego śmierci do tego obozu trafił również jego syn Bogdan i tam prawdopodobnie również zginął.
(więcej…)