Wspomnienia Karola Loby (1923-2011) z okresu II wojny światowej
Fragment wspomnień związany z okresem II wojny światowej, za zgodą córki Zdzisławy i synów Jerzego oraz Marka.
W 1937 r., gdy skończyłem szkołę podstawową (7 klas), mając 14 lat, pomagałem Ojcu w pracy. Ojciec mnie zabierał, gdy rozwoził mąkę do Pniew czy Nowego Tomyśla, a także do innych miejscowości. W następnym roku, gdy już miałem 15 lat, pracowałem u gospodarzy w okolicznych wioskach. Nie pamiętam, ile mi płacili, ale chyba 8 zł na miesiąc i 2 cetnary* pyrek za cały rok pobytu na tej służbie. W domu spędziłem zimę, a na wiosnę 1939 r. z bratem Frankiem staraliśmy się o wyjazd do pracy do Niemiec, ale ze względu na napięte stosunki z Niemcami, wyjazdy były wstrzymane. Poszedłem z innymi kolegami prosić zarządcę majątku** Maćkowiaka o przyjęcie do pracy. Zostaliśmy przyjęci, a ja dostałem drugą kategorię, bo skończyłem 16 lat. Miałem zarabiać, o ile pamiętam, ok. 28 zł na miesiąc, a na jesieni trochę ziemniaków oraz po parę funtów*** ziarna i grochu. Jednak z wypłatami było kiepsko, hrabia był biedny i wypłacał jedynie od czasu do czasu zaliczki, a największa to 5 zł. Tak było do wybuchu wojny.
Przygotowania do wojny trwały na długo przed pierwszym września. Obawiano się uderzeń gazowych. Gdzie płoty z desek były szczelne, robiono szczeliny. W końcu nastała mobilizacja. Najstarszy brat Stasiu odszedł na wojnę. Narastała panika i strach przed Niemcami.
Ojciec był w drużynie porządkowej, czyli kierowania ruchem, a posterunek Ojca był koło poczty. Był bardzo aktywny w swoim działaniu. Ja byłem wyznaczony do drużyny alarmowej. Siedzibę mieliśmy u Starzaka w rynku. Była też drużyna obserwacyjna, która miała śledzić naloty. Jednego razu ogłoszono alarm próbny, akurat gdy ja miałem dyżur. Mój kierunek to ulica Pniewska, Lwów, Aleje i alejami do poczty i z powrotem na kwaterę. Miałem trąbę strażacką i rower do dyspozycji (zarekwirowany Niemcowi Polmanowi). On był wysokim mężczyzną i rower miał bardzo wysoki, więc mogłem jechać tylko na ramie. Jak trąbiłem, to musiałem się zatrzymać. Kiedy alarmowałem w pobliżu naszego domu, stojąc przy płocie, to widziałem, jak szwagier Marcin (Dombrowski) wyprowadzał kozy z chlewa i prowadził je na ogródek do sklepu (czyli do piwnicy). Później, gdy tylko była okazja do wspomnień, to zajście zawsze wywoływało dużo śmiechu i żartów. W jaki sposób wciągnął do tej piwnicy dwie kozy i koźlaki, to nie mam pojęcia. Dalej alarmowałem ul. Opalenicką i Lwów. Na Lwowie wyszedł naprzeciwko mnie burmistrz i sprawdzał, czy znam zasady alarmowania i odwoływania alarmów. Burmistrz mieszkał w Alejach, gdzie był kościół ewangelicki. Sprawdzenie to wyszło mi bardzo dobrze, więc mogłem dalej jechać i alarmować. Będąc już na miejscu, na naszym posterunku alarmowym, starszy drużynowy polecił mi znowu jechać i ogłosić odwołanie alarmu. Znów tą samą drogą jechałem i trąbiłem odwołanie alarmu. Będąc po raz drugi koło poczty, żołnierz z Obrony Narodowej zabronił mi trąbić i straszyć ludzi. Faktycznie, ludność nie znała tych sygnałów. Prawdopodobnie alarm zarządził burmistrz, żeby niepostrzeżenie opuścić miasto. Pamiętam, jak miasto po kryjomu opuścili burmistrz i policja. Mieszkańcy Lwówka, przeważnie mężczyźni, zebrali się na rynku koło Mitręgi i wybrali nowego burmistrza. Został nim Mroczkiewicz- właściciel młyna. Po wejściu Niemców został wywieziony do obozu w Dachau i tam zmarł. Rodzinę jego wywieźli do Protektoratu. Po jego śmierci do tego obozu trafił również jego syn Bogdan i tam prawdopodobnie również zginął.
Gdy wojsko nasze, czyli obrona, opuściło miasto, nastąpiła panika i ucieczka. Ojciec nie był bezczynny, pomimo że znał język niemiecki, gdyż służył w armii niemieckiej 6 lat, również podjął ucieczkę. Obawiał się Niemców, a ja musiałem uciekać razem z nim. Pamiętam jego słowa: „Nie będziesz się wysługiwał Niemcom”.
Ludzie zaczęli uciekać z miasta i chować się po lasach. Również nasza rodzina się zapakowała, ale nie pamiętam czy na wóz Szczechowskiego, czy Mroczkiewicza. Na wozie, na który zabrała się matka, zabrały się również moje starsze siostry Balbisia i Terka z dziećmi oraz bratowa Monika z dziećmi. Starszy brat Franek nie uciekał, czekał na powołanie do wojska, ponieważ zgłosił się na ochotnika do wojska do Ułanów Podhalańskich. Młodszy brat Florek był poza domem, na służbie, tak że nie był z nami.
Mnie posłużył rower. Nie wiem, jaka to była miejscowość, znajdowała się na lewo od Trzcianki, tam karawana wozów zatrzymała się w takim małym lasku.
Po dwóch dniach ta kolumna wozów z kobietami i dziećmi wracała do domów.
Zebrała się grupka mężczyzn na rowerach, która kontynuowała jazdę w kierunku Poznania i dalej na wschód. Nie pamiętam nazwisk wszystkich z naszej ośmioosobowej grupy, wiem, że było pięciu starszych i trzech chłopców – ja, Franek Gronostaj i Franek Olesik. Przed Poznaniem zatrzymaliśmy się do podjęcia dalszych decyzji, a było to przy drodze, która prowadziła do miejscowości Żydowo. Ojciec po naradzie i zapewnieniu przez pozostałych, że nie odjadą i będą czekać, postanowił odwiedzić brata i siostrę w Żydowie. Ja nie miałem ochoty razem z Ojcem pojechać, a szkoda. Byłem zmęczony i wolałem posiedzieć w rowie i odpocząć. Gdy Ojciec odjechał, po jakimś czasie starsi z naszej grupy postanowili ruszyć w dalszą drogę, nie czekając na Ojca. Ja nie wiedziałem, co robić- czy czekać na Ojca, czy jechać ze wszystkimi dalej. Dowiedzieliśmy się, że z Wronek wypuścili więźniów, którzy pieszo uciekali na wschód i w obawie, że mogą mi zabrać rower, postanowiłem jechać ze wszystkimi dalej. Było nas już trzech starszych i trzech młodzików. W Poznaniu zobaczyłem skutki nalotu bombowego – zniszczone domy, a w nich przygniecione gruzami dziecko i kobietę. Nie chcąc tego oglądać, nasza grupka ruszyła w dalszą drogę. Spaliśmy w stogach, bo pomimo że był wrzesień, było bardzo ciepło. Po drodze przeżyłem trzy naloty. Nie wiedziałem wtedy gdzie mam uciekać. W dalszej drodze zawsze myślałem, że Ojciec nas dogoni i dalej będziemy razem uciekać. Niestety, tak się nie stało. W dalszej naszej ucieczce dotarliśmy za Konin do wioski o nazwie Trzy Borki. Tam zatrzymaliśmy się u gospodarza, który nazywał się Rusin. Nocowaliśmy w stajni. Było to małe gospodarstwo, w którym był tylko jeden koń. Wycierpiałem wtedy dużo głodu, byłem bez pieniędzy, bo Ojciec miał przy sobie. Liczyłem jedynie na pomoc innych ludzi, lecz nie dawali jedzenia zbyt chętnie, bo uciekinierów takich jak ja było dużo, a wieś była dość biedna. Pewnego dnia starsi z naszej grupy postanowili jechać dalej i tak dotarliśmy pod Koło. Napotkaliśmy Obronę Narodową, byli tam też ludzie ze Lwówka. Oni odradzali nam dalszej ucieczki, gdyż Niemcy już nas otaczali od północy i południa, a nawet byli niedaleko nas, więc dalsza ucieczka nie miała sensu i postanowiliśmy wracać. Po przenocowaniu w stajni w Trzech Borkach ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Zaczęło padać i już było dość chłodno. Niemieckich żołnierzy spotkaliśmy pod Koninem, jak wjechaliśmy na szosę prowadzącą do Warszawy. Baliśmy się, co z nami będzie. Co jakiś czas mijaliśmy niemieckie posterunki, na których, po wylegitymowaniu, pozwalano nam jechać dalej. Mężczyźni, którzy byli z nami, umieli rozmawiać po niemiecku, więc zawsze jakoś się wytłumaczyli i mogliśmy kontynuować naszą podróż. W końcu zatrzymano nas na posterunku na przedmieściach Swarzędza. Tutaj Niemcy zaczęli pokazywać, kim oni są. Skierowali nas na pole i kazali kłaść się rzędami na brzuchu. Nas trzech chłopców zawrócili z tego pola i kazali uciekać. Franek Gronostaj nie chciał z tej miejscowości odjechać, gdyż Niemcy zatrzymali jego ojca. Strasznie płakał, więc weszliśmy na jakieś podwórko i po drabinie na jakąś szopę – stamtąd widzieliśmy, jak mężczyźni leżeli na polu. Gdy zauważyła nas właścicielka posiadłości, zaczęła na nas krzyczeć, że sprowadzimy na jej dom jakieś nieszczęście. Opuściliśmy więc nasz punkt obserwacyjny i udaliśmy się w kierunku Poznania. Robiło się już ciemno i nie wiedzieliśmy, gdzie się zatrzymać na noc. Dalej szliśmy pieszo, bo Frankowi Olesikowi Niemcy zabrali rower, bo miał dobry. Po drodze spotkaliśmy dziewczynę. Gdy nas zobaczyła wystraszonych, a Franka Gronostaja zapłakanego, spytała, gdzie idziemy. Opowiedzieliśmy jej wszystko, a ona nam powiedziała, że zaraz będzie godzina policyjna i zaproponowała, żebyśmy przenocowali w klasztorze. Tak też zrobiliśmy. Zjedliśmy na kolację chleb z gęsim smalcem, który nam bardzo smakował i spędziliśmy noc. Spaliśmy w lokum przy oborze. Miejsce już było przygotowane (słoma na podłodze), prawdopodobnie przed nami już ktoś tam nocował. Ponieważ byliśmy zmęczeni, zaraz zasnęliśmy. Z samego rana wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Poznania. Znów zatrzymał nas niemiecki posterunek i zaprowadzili nas do dużej sutereny w bloku. Chyba tam kwaterowali Niemcy, bo ich widzieliśmy przez okna. Na dworze zrobiło się bardzo ciepło. W tej piwnicy robiło się bardzo tłoczno i duszno, bo co jakiś czas przyprowadzali jakąś grupkę ludzi. Chciało się pić. Ludzie doprosili się i w końcu przynieśli wodę w kankach od mleka. Ale zaczęli szemrać, że to może zatruta woda, więc tylko się pomoczyło usta, żeby się nie otruć. Koło południa wyprowadzili nas wszystkich i prowadzili do centrum miasta. Pamiętam, że most był zniszczony i nad wodą położona była tylko kładka, po której można było przejść na drugą stronę rzeki. Zaprowadzono nas na Cytadelę. W bunkrach było już dużo zatrzymanych i rozlokowano nas na trawie. Po drodze jak nas prowadzili, to szliśmy ostatni i przechodnie nam jako dzieciakom współczuli, że idziemy na jakąś mękę. Nadeszła szczęśliwa chwila. Przyjechał jakiś generał i zaczął rozmawiać z tymi, którzy znali język niemiecki, a ci jemu powiedzieli, że cała ta grupa to poznaniaki i zostali zatrzymani, gdy szli lub jechali rowerami do kościoła. Generał wydał polecenie, żeby wszystkich, co koczowali na trawie, zwolnić. Z uciechy wznosili okrzyki na cześć tego generała (ku jego zadowoleniu). Przeszliśmy przez całą Cytadelę do głównego wyjścia. Niemcy krzyczeli do nas „polnische schweine”. Gdy tylko wyszliśmy za bramę, to pobiegliśmy na ulicę Dąbrowskiego, tak aby jeszcze przed godziną policyjną zdążyć do krewnych Franka Gronostaja. Gdy już doszliśmy do nich, dostaliśmy jeść i po przespanej nocy ruszyliśmy w dalszą drogę do domu. Dowiedzieliśmy się, że ojca Franka Gronostaja Niemcy wypuścili i dzień przed nami wyjechał do domu. Uratowało go zdjęcie, na którym był w mundurze niemieckim. Oczywiście ta wiadomość poprawiła nam humor, a w szczególności Frankowi. Idąc w kierunku Lwówka stwierdziliśmy, że nie zdążymy dojść przed godziną policyjną, więc za Pniewami polnymi drogami dotarliśmy do Niewierza, do brata Florka, który tam był na służbie u gospodarza. Gospodarz nam dał jeść i przenocował nas w stodole lub w stajni. Rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Znów szliśmy polnymi drogami przez Zgierzynkę, a nie przez Brody, do głównej szosy opalenickiej. Mimo to w Zgierzynce zatrzymał nas posterunek niemiecki i trudno nam było się wytłumaczyć, gdzie idziemy. Na szczęście przejeżdżał jakiś mężczyzna, który znał niemiecki i przetłumaczył Niemcom, że byliśmy u brata w odwiedzinach i teraz wracamy.
Gdy nas puścili, szliśmy dalej bocznymi drogami przez Posadowo. Franka Olesika, ponieważ był bez roweru, wysłaliśmy przodem przed nami, by sprawdzał, czy nie ma Niemców. Franek spuścił głowę i szedł przed siebie, nie widząc Niemców, którzy stali przy okólniku i patrzyli na pasące się konie. Na szczęście my ich zauważyliśmy i omijając, poszliśmy w kierunku szosy. Z Frankiem Olesikiem trochę się pogniewaliśmy, że przez swoją nieostrożność naraził nas na spotkanie z Niemcami. Omijając cmentarz zauważyliśmy, że koło naszego domu kręci się posterunek niemiecki. Skręciliśmy więc przez pola Nowaka, przez tory kolejowe i przez płoty znaleźliśmy się na podwórzu naszego domu. Nasza kochana matuchna stała na progu i z płaczem mocno mnie przywitała. Dziękowała Bogu, że chociaż ja wróciłem cały i zdrowy. Zmartwiłem się jednak, że Ojciec jeszcze nie wrócił do domu. Matka mnie pocieszała, że Ojciec da sobie radę, gdyż zna język niemiecki. Ojciec wrócił około dwa tygodnie po mnie, ale bez roweru, bo Niemcy mu zabrali, gdyż był jeszcze w dobrym stanie. Jak daleko ojciec uciekał i gdzie mu zabrali ten rower, to już nie pamiętam.
Niedługo po powrocie do domu poszedłem znów do pracy na majątek, który teraz nazywał się „RYTER GUT” (Dobra Rycerskie). Brat Franek z innymi chłopakami wyjechał do Niemiec chyba jeszcze w 1939 roku i pracował w majątku rolnym gdzieś koło Berlina. Siostra Terka z mężem Karolem nadal prowadzili warsztat krawiecki. Siostra Balbisia z mężem Marcinem i synem Jasiem mieszkali w tym samym domu co my, przy Opalenickiej 19. Marcin dalej pracował jako rymarz w majątku, gdzie i ja pracowałem. Brat Florek wrócił do domu i podjął pracę u ogrodnika Pawlaczyka, chociaż ten ogród już prawdopodobnie należał do Niemca Welka. Stasio dostał się do niewoli, prawdopodobnie gdzieś koło Modlina. Jak ich transportowano do obozu pociągiem przez Opalenicę, to rzucił kartkę na dworcu, na której napisał, że jest zdrowy. Kartki, które żołnierze wyrzucali na dworcach, kolejarze zbierali i przekazywali innym kolejarzom, by mogły trafić do adresatów. Tak dostaliśmy wiadomość o Stasiu. Z wielką ulgą przyjęliśmy tę wiadomość, że żyje i jest zdrowy. Niemcy długo jeńców w obozach nie trzymali, tylko zaraz kierowali do prac przeważnie w gospodarstwach rolnych. Traf chciał, że Stasio trafił do tej miejscowości k. Brunszwiku (Niemcy), gdzie Ojciec przed I wojną był na robotach w cegielni. Pracował u tego gospodarza, gdzie Ojciec się kwaterował. Stasio pisał, że temu staremu gospodarzowi się przypominało, że niejaki Loba u niego zamieszkiwał. Ja z Ojcem, jak wróciliśmy z ucieczki, to chodziliśmy na majątek kopać kartofle na akord, czyli płacono od ukopanego szefla****. Trzeba przyznać, że Niemcy wypłacali wynagrodzenie regularnie. Z biegiem czasu te pieniądze traciły u Polaków na wartości, gdyż Niemcy wprowadzali kartki na żywność. Pamiętam, że raz idąc za Ojcem z kopania kartofli, niosąc koszyk z kartoflami, będąc już blisko rzeźnika Kaczmarka, nie zauważyłem, że z przeciwka jedzie na rowerze niemiecki żołnierz i nie zdjąłem czapki. Zatrzymał się i zaczął wymyślać i brać się do bicia. Ojciec mnie jakoś bronił i tłumaczył, że służył w niemieckiej armii lecz tak się nie zachowywał. Niemiec kazał mi iść za nim. Rozstałem się z ojcem i poszedłem za żołnierzem, ale koło Borowiaka się zatrzymał i mnie zbił po twarzy, głowie – gdzie popadło. I tak miałem szczęście, że mu chyba się śpieszyło i rozprawił się ze mną na ulicy. Chciał mnie zaprowadzić do pałacu, gdzie kwaterowali Niemcy i tam niemieccy żołnierze znęcali się nad Polakami. Za niezdjęcie czapki przed Niemcem po raz drugi dostałem, gdy szedłem po chleb wieczorem. Naprzeciwko naszego domu stał posterunek, czyli wartownik niemiecki i idąc do sklepu, zdjąłem przed nim czapkę i powiedziałem Guten Tag, lecz wracając po chwili do domu, tego nie zrobiłem, bo stał ten sam wartownik. Zawołał mnie i uderzył mnie pięścią w twarz, aż czapka mi wpadła w kałużę, bo było to po deszczu. Twarz mi po tym spuchła, ale Niemcy mieli wówczas takie prawo, aby znęcać się nad Polakami.
Ojciec dostał skierowanie do pracy melioracyjnej. Był taki okres, że pracował poza domem, a nawet za dawniejszą granicą, gdzieś za Trzcielem. Przyjeżdżał do domu rowerem raz na tydzień. Gdy polskich gospodarzy wysiedlali, to gospodarstwa te przejmowali Niemcy. Pamiętam nazwiska Szwarcmaier i Baldendeier. Ojcu udało się zdobyć pracę u Baldendeierów – w gospodarstwie kiedyś Pawlika na Lwowie. Byli to niby Niemcy, ale po niemiecku nie umieli mówić. Ojciec musiał być tłumaczem, gdy była przeprowadzana kontrola gospodarstwa.
W domu przy Opalenickiej 19 mieszkała też rodzina kuzynostwa Ratajczaków.
Opalenicka wówczas numer19, obecnie numer 1, ok. 1900 r. Domena publiczna.
Wysiedlenie wszystkich z tego domu nastąpiło chyba w 1943 roku. Myśmy mieli być przesiedleni, gdzieś na wieś (chyba Lewice). Przy naszym wysiedlaniu obecna była policja, ale jakoś sobie poradziliśmy. Marcin się postarał u zarządcy majątku, Polaka Świetlika, że mogliśmy wspólnie zamieszkać na domini*****. Jakoś się tam urządziliśmy. Został postawiony piec kuchenny i było gdzie gotować. Tam mieszkaliśmy do końca wojny. Szwagier Karol musiał zamknąć warsztat krawiecki i dojeżdżał do pracy w zakładzie krawieckim do Buku. Terka podejmowała prace sezonowe u gospodarzy. Ja w majątku pracowałem przez cały okres okupacji.
Zaraz po wojnie, gdy weszły wojska rosyjskie, to specjalnej ulgi nie odczuliśmy, a przeżyliśmy sporo strachu. Dalej brakowało chleba i mięsa. Rosjanie kradli trzodę chlewną, bydło i konie. Rosjanie nie byli lepsi od Niemców, choć przed nimi czapki nie musieliśmy zdejmować. Kradli, gwałcili i do zastrzelenia niewiele im brakowało. Niemieckie lotnictwo zaatakowało jednego dnia i zbombardowało miasto. Zginęła pod gruzami jedna osoba – kobieta. Jak się trochę uspokoiło, zaraz przeprowadziliśmy się do domu przy Opalenickiej 19. Po wejściu Rosjan do pracy nie chodziłem, zostałem wcielony do wojska już w kwietniu 1945. Na punkt zborny do Szamotuł odwieźli nas furmanką z majątku. Szwagier Karol odprowadził mnie aż do cmentarza. Wręczył mi na podróż butelkę wódki. W Szamotułach przenocowaliśmy i na drugi dzień już pociągiem towarowym zawieziono nas do Torunia. W Toruniu byliśmy chyba tydzień, po czym odkrytymi wagonami towarowymi odwieźli nas do Warszawy. Tam zaczęto formować dywizję szkolną podoficerską. W Warszawie dowiedzieliśmy się o zakończeniu wojny. Gdy zaczęto strzelać na wiwat, to myśleliśmy, że to jakiś napad. Dopiero gdy usłyszeliśmy okrzyki „koniec wojny”, to wiedzieliśmy, co oznaczały te strzały. Z Warszawy nasz pułk szkolny został przeniesiony na poligon do Raducza koło Skierniewic. Po ukończeniu szkoły podoficerskiej i otrzymaniu stopni podoficerskich zostaliśmy przeniesieni do 12. pułku piechoty 4. Dyw. Pom. do Biedruska koło Poznania. Do rezerwy zostałem zwolniony 27 września 1947 r. Pracę we Lwówku było ciężko znaleźć. W końcu zatrudniłem się w jakiejś firmie melioracyjnej. Trzeba było dojeżdżać rowerem aż za Brody. Wiosną zdecydowałem wyjechać do Szczecina i tam pracowałem w firmie budowlanej w porcie. Później zgłosiłem się do Straży Portowej i zostałem przyjęty. Po dwóch latach pracy w Straży dostałem wezwanie do Wojskowej Komendy Rejonowej. Oświadczono mi, że zostanę skierowany do szkoły oficerskiej. Ja nie miałem zamiaru, ale mnie przekonywano, że mam robotnicze pochodzenie i po namowach tę propozycję przyjąłem. Takich jak ja, zwerbowanych w tym czasie, było dziesięciu. Z tych dziesięciu – po różnych komisjach lekarskich i kwalifikacyjnych – tylko ja zostałem skierowany do tej szkoły.
Był to miesiąc lipiec 1950 roku, kiedy rozpocząłem wojskową służbę zawodową, którą zakończyłem w 1977 roku w stopniu majora.
…………
Świat jest piękny, a życie takie krótkie.
Karol Loba syn Bartłomieja i Weroniki Lobów, 21 maja 2006 roku
Uzupełnienie :
W Archiwum Państwowym w Poznaniu znajdują się dokumenty, które dowodzą, że wysiedlanie mieszkańców Lwówka z ich domów i gospodarstw trwało przez całą wojnę. Wysiedlenie mojej rodziny (dziadków Weroniki i Bartłomieja, ojca Floriana i stryja Karola) z domu przy Opalenickiej 19 (obecnie Opalenicka 1), o którym pisze mój stryj, miało miejsce 1 kwietnia 1943 roku. Celem wysiedleń w tym dniu było udostępnienie gospodarstw przy Opalenickiej 19 i w Alejach 23 przesiedlanym ze wschodu Niemcom.
Rozkaz wysiedlenia z dnia 16.3.1943 r.
Powyższy rozkaz wydany 16 marca 1943 roku, nakazuje żandarmerii lwóweckiej wysiedlenie rodziny Pogonowskiego Walentego z gospodarstwa przy Alejach 23, rodzin Ratajczaka Józefa do Bolewic, Dombrowskiego Marcina do Bolewic, Loby Bartłomieja do „Tarnowitz” czyli do Tarnowca k. Lewic, tak jak stryj Karol napisał.
Dziadek Bartek przekonał dowódcę żandarmów, by jego rodzina Lobów i Dombrowskich (córki) mogła pozostać we Lwówku. Ponoć w trakcie pakowania żandarm (Machau lub Koth) zauważył duże zdjęcie kompanii wojska pruskiego z czasów, gdy Dziadek przed I wojną światową pełnił wojskową służbę zasadniczą w Kilonii. Wywiązała się rozmowa z pozytywnym skutkiem dla rodziny.
Uzupełnił Henryk Loba.
*cetnar – cetnar metryczny równy 50,0 kg,
**majątek – tam gdzie występuje we wspomnieniach, oznacza majątek Łąckich,
***funt – jednostka wagi, na terenie Niemiec to 0,5 kg,
****szefel – dawna miara objętości zebranych ziemniaków; „cztyry koszyki na jednyn szyfel”,
***** dominia – część majątku – dominium, również obecnie tak nazywana zachodnia część Lwówka
przy ul. St. Wittmana.