Stefan hr. Łącki (1852-1922) – wspomnienie pośmiertne
Oto sylwetka kolejnego przedstawiciela rodziny Korzbok-Łąckich, Stefana, dziedzica Lwówka. Życiorys ten spisany przez ks. Józefa Tuszowskiego w Krakowie w 1922 roku, ma przede wszystkim charakter hagiograficzny. Poruszany jest w nim przede wszystkim aspekt duchowy życia zmarłego. Niemniej jednak jest to ciekawe źródła do badań nad rodziną, która przez ponad wiek posiadała w swych rękach dobra lwóweckie. Po śmierci Stefana Łąckiego w 1923 roku wydano tę książkę nakładem wydawnictwa Druk W. I. Anczyca i Spółki.
______________________________________________________________________________________________________
Czytając mowę żałobną, wygłoszoną przed półtora wiekiem u trumny Józefa Łąckiego[1], odnosimy wrażenie, że, pominąwszy makaroniczne zwroty i napuszysty, niesmaczny styl owej epoki, mamy przed oczami wierną, prawdziwą charakterystykę świeżo zmarłego jego pra-prawnuka Stefana. Taż sama, u obu, żywa, głęboka wiara; ta sama szczera, gruntowna, dziecięca pokora; ta sama, gorąca miłość Boga i bliźniego. Snać, wraz z kroplą krwi Kostków[2] spłynęło, po kądzieli, na obu, i w życie ich weszło, hasło Świętego Młodzieniaszka : Ad maiora natus sum! i to drugie, brata jego Pawła : „Nie wstydam się Ewangelii!”[3] które, ku wiecznej pamięci, na grobowcu swoim wyryć polecił. Całą wartość obu Łąckich stanowiło wyrobienie wewnętrzne, a źródłem, z którego ono wypływało, był pierwiastek nadprzyrodzony – wiara.
O Józefie Łąckim nadmieniam tu jedynie dlatego, że wspomnianą mowę mam przed sobą, gdy piszę te słowa; a leżała ona zawsze pod ręką Zmarłego w jego pracowni, widocznie będąc mu bodźcem ku temu, by na opisanych w niej cnotach charakter swój i życie wzorować.
Urodzony 15 marca 1852 r. w Poznaniu i tamże przez Arcybiskupa Przyłuskiego ochrzczony, najstarszy syn hr. Władysława i Antoniny z hr. Skórzewskich ś.p. Stefan od dziecka umiał sobie serca wszystkich pozyskać i przez całe swe życie bodaj czy znalazł w kim nieprzyjaciela. Najlepszy syn i brat, wierny przyjaciel, zdolny i przykładny uczeń, łatwy i przystępny dla drugich, dla siebie surowy i oszczędny, umiał, zarówno na ławie szkolnej, jak później na wyższych studjach, kolegom swoim najchętniej rozliczne oddawać przysługi, a mniej od siebie mającym, w delikatnej formie, materjalnej udzielać pomocy.
1 czerwca 1880 r. wstąpił w związki małżeńskie, pobłogosławione przez X. Prałata Likowskiego, późniejszego Arcybiskupa, przyjaciela rodziców panny młodej. W rok później osiadł na roli, wraz z ukochaną towarzyszką życia Konstancyą z Mierzyńskich w jej majątku Lipnicy, a w dwadzieścia lat później, na życzenie rodziców, w bliżej, od zamieszkałego przez nich Posadowa, położonym Lwówku, który, jako majorat, z działów rodzinnych przypadał na niego. W obu tych siedzibach leżało mu przedewszystkim na sercu podniesienie moralne i materjalne podwładnych. Rozpoczęły się więc raz po raz powtarzane misje ludowe, które całą duszą popierał, biorąc w nich zawsze gorliwie i w pierwszym rzędzie udział; wznosiły ochronki, budowały nowe, przestronne, wygodne domy dla służby folwarcznej i dla włościan. Przez lata całe zbierał Stefan Łącki często młodzież wiejską i miewał dla niej popularne wykłady z dziedziny historji, geografji, literatury, oraz praktyczne kursa rolnicze; a jak długo mu na to pozwalało zdrowie, nie zaniedbywał nigdy nawiedzania chorych, których szczególniejszą zawsze otaczał opieką i staraniem.
Nie dziw więc, iż gdy zabrakło tego, co ni serca żałował, ni grosza, by duchowej i doczesnej strawy drugim przysporzyć, nie dziw, powtarzam, iż słyszano z ust wielu, osieroconych świeżym, bolesnym ciosem : „Nie chlebodawcę straciliśmy, ale ojca!…” Prawda szczera tkwiła w tych słowach, a to tem większa, że kto znał bliżej Zmarłego, tego baczności nie mógł ujść stosunek, jaki przebijał w tonie, sposobie mówienia, w obcowaniu ś.p. Stefana z podwładnymi i z każdym wogóle człowiekiem. Urodzenie, szczebel społeczny, poziom umysłowy nie zacierały w jego oczach tej prawdziwej równości, jaką daje wobec Boga wartość nieśmiertelnej duszy, braterstwo jednej, wielkiej rodziny Chrystusowej.
Znamiennem było przywiązanie synowskie ś.p. Stefana do Kościoła. Ze wzruszeniem opisywał wrażenie, jakie na nim wywarła pierwsza, w latach młodzieńczych, otrzymana audjencja u Piusa IX. i następne u Leona XIII, który go też w r. 1900 swoim mianował Szambelanem. Z wdzięcznością wspominał szczególniejszą życzliwość, jakiej doznawał od Kardynała Ledóchowskiego i opiekę, jaką go otoczył podczas ciężkiej choroby w Rzymie i Florencji. Leczy wyraz najwyższy stosunku jego do Kościoła i duchowieństwa dawała serdeczna gościnność, z jaką przed niem progi domu swego otwierał. Przez lat czterdzieści z okładem naprzód Lipnica, a następnie Lwówek, patrzyły niemal ustawicznie, na całe pokolenia kapłanów i kleryków, które, jedne po drugich, przesuwały się przed oczami Państwa Stefanów, przygarniane ich sercem, otaczane opieką, ogrzewane ciepłem ich domowego ogniska. Czy to pod koniec już kulturkampfu, prześladowani księża Majowi; czy klerycy śląscy, wysyłani dla wyuczenia się polskiego języka; czy seminarzyści, potrzebujący wypoczynku wakacyjnego lub dłuższego pobytu na wiejskiem powietrzu dla poratowania zdrowia, wszyscy, nierzadko po kilku naraz, byli zawsze otwartemi ramionami witani, unosząc z tej czystej, zbożnej atmosfery nietylko siły do dalszej, ciężkiej pracy wzmożone, ale i ukrzepienie na duchu, utwierdzonym, u niejednego z młodszych, w powołaniu kapłańskiem.
Prostolinijność zasad, prawość charakteru i życia Stefana Łąckiego jednały mu coraz bardziej powszechny szacunek i zaufanie. Bliżsi i dalsi, życzliwi mu, a dbali o dobro ogólne, radziby byli widzieć go na stanowisku, na którem z wielkim pożytkiem dla społeczeństwa mógłby był wrodzone zdolności wyzyskać. Słyszano nierzadko okolicznościowe jego przemówienia, nacechowane zawsze łatwością wymowy, piękną, umiejętnie ujętą formą, trafnością i głębokością myśli. Toteż niejednokrotnie czyniono zabiegi, by go skłonić do wzięcia udziału w szerszem życiu publicznem, czego ślady nietrudno byłoby odnaleźć w pozostałej po nim korespondencji. On jednak za każdym razem umiał na swoje miejsce innego kandydata zręcznie podsunąć, zawsze w tem przekonaniu, że w nim i odpowiedniejszego i godniejszego znalazł od siebie. Głęboka była, bowiem, w tym człowieku pokora, a najlepszem jej świadectwem są słowa, jakie w ostatniej, ciężkiej swej chorobie powiedział komuś , co się nad jego cierpieniami litował i podziwiał cierpliwość : „Nie żałuj mnie; mam, na com zasłużył!…” W jednym tylko wypadku pragnął być pierwszym i innych wyprzedzić : gdy chodziło o osłonięcie własną piersią Ojczyzny. Wiek i idące w ślad za nim liczne cierpienia, nie pozwalały. Więc śledził tylko jej losy z bijącem sercem, opłakiwał nieszczęścia, o zmiłowanie i o ratunek błagał Pana nad Pany…
Mowiąc o cnotach teologicznych, wypowiada Apostoł te słowa : “Z tych większa jest miłość”[4]. Większą też od innych cnót była ona i w duszy Stefana Łąckiego, albowiem w jednej z najważniejszych chwil jego życia miała go unieść na najwyższe szczyty heroizmu i poświęcenia.
Jedyną, prawdziwą troską w szczęśliwem ze wszech miar pożyciu Państwa Stefanów, był brak potomstwa. Czyż, jednak, przemożna, miłościwa przyczyna Matki Najświętszej nie wyjedna im upragnionego błogosławieństwa, nie ubłaga utęsknionej pociechy?… Z tą tedy otuchą umyślili Państwo Łąccy odbyć pielgrzymkę do Lourdes.
Był to rok 1893, miesiąc różańca, październik. Przybywszy na miejsce, ofiarowała się Pani Konstancja do posług u cudownego zdroju, niezbędnych przy zanurzaniu w niem chorych; Pan Stefan na brankardjera, dla przenoszenia ich w miejsca, przez zarząd opiekujący się nimi wskazane. W udziale przypadała mu Marja Daoût, dziewiętnastoletnia dziewczyna z ludu, chora nieuleczalnie na skrzywienie stosu pacierzowego, pokryta zaropiałemi, zatruwającemi powietrze ranami. Jako dziecię, wychodząc z kościoła w gronie towarzyszek po pierwszej Komunii św., potrącona przypadkiem, upadła na kamienne schody przedsionka i odtąd już nie podniosła się z łoża boleści. Litościwe serca ułatwiły jej podróż do miejsca łask i cudów. Zgorzkniała, niecierpliwa, narzekająca ustawicznie, iż bez potrzeby namówiono ją na pielgrzymkę, przez co tylko przysporzono cierpienia, była prawdziwą torturą dla tych, co jej usługiwali. I nieraz w myśli zadawał sobie Stefan Łącki pytanie, czy też ta biedna istota, tak mało, sądząc po ludzku, przygotowana na to, by szczególną od Boga, za przyczyną Marji, łaskę otrzymać, dozna na sobie cudu uzdrowienia?
Dzień po dniu następował bez żadnego szczególniejszego wydarzenia. Zbliżała się chwila odjazdu. Po raz ostatni, a było to w pierwszy piątek miesiąca, zaniesiono chorą przed grotę cudowną, gdzie w tym dniu, jeden z przejezdnych biskupów miał odprawić Mszę św. Postawiwszy na ziemi nosze, ukląkł Stefan Łącki tuż przy chorej i pogrążył się w modlitwie. Nagle serce poczęło mu wzbierać niezmierną, nieopisaną litością dla nieszczęśliwej istoty, a wnet potem błysnęła myśl, niejasna z początku, lecz niebawem sformułowana w żarliwą, błagalną modlitwę do Niepokalanej Dziewicy, by na chorą łaskę, o którą dotychczas dla siebie u stóp Jej prosił, przenieść raczyła, zmieniając ją w cudowne uzdrowienie. Msza miała się ku końcowi. Po Komunji, Biskup który Ofiarę Świętą odprawiał, zwrócił się z Hostją w ręku do wiernych, by ją podać przystępującym do stołu Pańskiego. W tejże chwili, Marja Daoût, która od lat już o własnych siłach nie mogła kroku postąpić, ani się nawet dźwignąć bez cudzej pomocy, zerwała się na równe nogi, i z głośnym okrzykiem : „jestem uzdrowiona!” poczęła biec ku grocie. Skrzywienie stosu pacierzowego znikło bez śladu; miejsce napełnionych ropą, otwartych ran zastąpiły w mgnieniu oka świeże, całkiem zasklepione blizny. Niepokalana wysłuchała próśb Swego wiernego syna, a Bóg przyjął ofiarę…
Opisując nagły skon Józefa Łąckiego podaje żałobny mowca piękne, budujące szczegóły, które poprzedziły tę chwilę. Zdrów całkowicie, wszelako jakgdyby jakiemś wewnętrznem przeczuciem tknięty, śpieszy Podkomorzy, w dzień swojej śmierci, a w uroczystość N. P. Różańcowej, do kościoła w Lubaszu. Tam, z wielką skruchą i łzami, oczyszcza się z grzechów całego życia; Ciałem Pańskiem posila; Mszy całej, krzyżem leżąc słucha. Którą to praktykę, jak objaśnia kaznodzieja, w częstym miał zwyczaju.
Inną drogą, choć niemniej piękną, Opatrzność prowadziła Stefana Łąckiego do progów wieczności. „Iż był przyjemny Bogu, potrzeba było, aby go pokusa doświadczyła”[5] : zesłał nań chorobę długą i ciężką.
Od jakiegoś już czasu zdrowie jego budziło u najbliższych wielkie obawy. Wzywani, raz po raz, lekarze, nie byli w stanie jednak znaleźć źródła cierpienia; dopiero na parę miesięcy przed śmiercią stwierdzono, że choroba przybrała wyraźny charakter, wymaga operacyi, której wynik jednak nie zapewnia całkowitego usunięcia zła, a na którą wyczerpany organizm Chorego nie pozwala. Ukrywano przed nim grozę położenia, on jednak zdawał sobie z niej sprawę. Czuł, iż krótkie są już te chwile, które mu jeszcze darowano na ziemi i zrozumiał, wraz z Apostołem, że należy mu w nich „pielgrzymować raczej od ciała, a przytomnym być Panu”[6]. Odrywał się więc coraz bardziej od świata.
W piękne dnie jesienne, gdy, za wskazówką lekarzy, udawał się na dłuższe spacery powozem wraz z ukochaną małżonką, lub z wiernie mu zawsze dotrzymującym towarzystwa X. Kapelanem, nie śmiały mu się już pięknym plonem bogate, wielkopolskie łany; nie grały swojską nutą szumiące lasy: wzrok jego płynął w dal nieznaną, bezbrzeżną; w duszy brzmiały echa zaziemskich melodji, a usta, zamiast rozmowy, powtarzały słowa różańca, z którym przez całe życie nigdy się nie rozstawał. Raz tylko ożywił się więcej, a to gdy zacny X. Proboszcz oznajmił mu, że wprawiono już częściowo witraże, które Państwo Łąccy do starego, pięknego kościoła we Lwówku ufundowali. Przeto, choć z wielkim wysiłkiem, udał się do domu Bożego, by się nacieszyć widokiem nowej jego ozdoby. Czy przypuszczał naówczas, że za parę tygodni spocznie w jego podziemiach, obok złożonych tam prochów swych ojców?
Ziemia, z którą się żegnał, dawała mu jednak jeszcze wielkie pociechy: Kochająca nad życie żona otaczała nieustanną, najtkliwszą opieką. „Nie wiem czem mogłem sobie zasłużyć u Boga, że mnie taką anielską towarzyszką życia obdarzył”, powtarzał często. Rodzeństwo robiło wszelkie wysiłki, by co tylko w ludzkiej jest mocy uczynić dla zachowania, przedłużenia, sprawienia ulgi odchodzącemu już życiu. Domownicy wyprzedzali się wzajemnie w usługach, kryjąc przed nim po kątach łzy żalu i przywiązania. Pociechą mu było, gdy się dowiedział, jak wśród ogólnych strejków rolnych obywatele Lwówka, bez różnicy narodowości i wyznania, zamknąwszy sklepy, stanęli wielką ławą na polach, by zebrać, porzucony na marne, chleb, o który Chrystus kazał prosić w codziennej modlitwie; jak zachęcali się wzajemnie słowami: „Musimy wszyscy okazać Panu Hrabiemu, jak go kochamy!”. Pociechą był my parutygodniowy pobyt Księdza Prymasa Kardynała Dalbora, który go zaszczycił swoim przyjazdem, a w częstych rozmowach krzepił i dźwigał na duchu. Pociechą pierwsza Komunja św. najmłodszego z siostrzeńców, Alfreda Tyszkiewicza z Połągi, a ostatnia z tych kilkunastu, do których przez szereg lat, przystąpiły wszystkie, bez mała, dzieci jego sióstr w domowej, Lwóweckiej kaplicy.
Lecz największą ze wszystkich pociech był Pan, który w tej kaplicy zamieszkał. W Lipnicy, a później we Lwówku gościł On pod jego dachem. Codzienna Msza i częsta Komunja św., a w ostatnich latach i codzienny, wieczorny różaniec, przed wystawionym Najśw. Sakramentem w monstrancji, to było ognisko, z którego żar umacniał w nim wiarę, rozpalał miłość, dawał siłę i pomoc w cierpieniach i krzyżach. Da robur, fer auxilium ! śpiewał donośnym, z głębi duszy płynącym głosem, za licznem zazwyczaj gronem pobożnych. A gdy ci już opuścili kaplicę, on jeszcze w niej przedłużał modlitwy, jeszcze, wyszedłszy, zatrzymywał się u progu, powracał, i znów na kolana upadał, jakby nie mógł się rozstać z zamkniętym w tabernakulum Chrystusem. Ten tylko znał naprawdę Stefana Łąckiego, kto go, bodaj raz jeden, widział przed Nim na klęczkach ! A gdy przykuty chorobą do wózka nie mógł po schodach z piętra do kaplicy zstępować, tylko opodal obecny słuchał Mszy św. i w nabożeństwie wieczornem brał udział, Pan sam codziennie, aż do ostatniej chwili, począł sługę swego nawiedzać, łącząc się z nim w Komunji św. i w długich, po niej, na modlitwie, rozmowach.
Tymczasem poczęto robić we Lwówku przygotowania na wyjazd do kliniki SS. Elżbietanek w Poznaniu, gdzie miano zastosować radium, dla przyniesienia ulgi Choremu. Wtem, w wilję wyjazdu, 19-go września, w porze popołudniowej, Chory dostał gwałtownego ataku, po którym rozpoczęło się niebawem konanie. Pośpieszył ksiądz, by przytomnemu jeszcze udzielić Ostatniego Namaszczenia. Stygnącą ręką, skwapliwie, uchwycił Umierający podaną mu gromnicę, wzniósł oczy w górę, z wyrazem, którego nikt z będących przy nim w owej chwili zapomnieć nie zdoła, jakby ujrzał już Tego, który go wzywał do Siebie, poczem zwolna zamknął powieki: „Zawodu dokonał, wiarę zachował”[7].
Jeden z licznie zgromadzonych na pogrzebie kapłanów, przyjaciel rodziny, proszony przez Wdowę i Brata Zmarłego, by przemówił u jego trumny, nie poszedł za tem życzeniem. Szedł za uczuciem własnego serca. Rozumiał, że w ten sposób największy hołd złoży pamięci tego, który w całem wszystkiem, co na pochwałę, lub podnoszenie jego zasług zakrawać mogło; rozumiał, że nie należy ludzkiem słowem przerywać ciszy, wśród której, łzami zalani najbliżsi po raz ostatni u boku jego przechodzili myślą chwile wspólnie przeżyte, które, oto, skończyć się miały niebawem bolesnem od martwych zwłok oderwaniem. Nie miał więc Zmarły, jak przed półtora wiekiem jego pra-pradziad, kazania pogrzebowego, bo najpiękniejszą i jedynie godną Stefana Łąckiego mową żałobną była cała jego przeszłość, czysta i bez skazy: „Umarłszy jeszcze mówi”.
Sodalis Marianus pozostanie Stefan Łącki dla swej braci, skupionej pod chorągwią Bogarodzicy przykładem, jak w myśl ustaw sodalicyjnych, przez cześć i miłość synowską Niepokalanej urabiać należy w sobie charakter i życie, by, jako potężną podwalinę, dać je pod budowę Ojczyzny i społeczeństwa.
Kraków, w październiku 1922 r.
——————————————————————————————————————————————————————–
1. Kazanie na Pogrzebie Świętey y sławney pamięci Jaśnie Wielmożnego Jegomości Pana Józefa Korzbok Łąckiego, Podkomorzego Województwa Brzeskiego Kujawskiego, Znaków Hussarskich J. K. Moi y Rzeczypospolitey Pułownika najpierwszego, Orderu Świętego Stanisława B. M. Kawaliera, w Kościele Szamotulskim Oyców Reformatów, Roku Pańskiego 1771. dnia 14. Listopada powiedziane. Przez X. Benedykta Roszkowskiego, Wielkopolskiey Prowincyi Reformata. W Drukarni Akademii Poznańskiey.
2. Jan Łącki, Kasztelan Kaliski, fundator kościoła i klasztoru OO. Reformatów w Szamotułach, w prostej linji przodek ś.p. Stefana, ożeniony był z ostatnią z rodu Św. Stanisława, Ludwiką z Sztembergu Kostczanką, starościanką Lipińską † 1681 r., która wniosła w wianie mężowi obszerne Szamotulskie dobra.